2023-02-19: Młoda dzisiaj obudziła się w świecie, w którym z nieba może na nią spaść lawina piłek.

Życie Młodej już nigdy nie będzie takie samo. Ale po kolei.

Wczorajszy dzień był cudowny, od rana, aż do wieczora.

Zaczął się od załatwiania kilku spraw na mieście, ale nie chce mi się tego opisywać. Fajniejsze było to, co nastąpiło po południu. Pojechaliśmy z naszymi przyjaciółmi do Ancymondo – sali zabaw w Stacji Nowej Gdyni. Czyli, jakby nie patrzeć, kolejne marzenie zaliczone. I to bez mojej akcji. To J. się z nimi dogadywała i oznajmiła mi, że tam jedziemy. Chyba nawet nie myślała o tym, ile radości mi sprawi. A było niesamowicie. Ancymondo to taka dość spora sala zabaw. Coś jak wielka klatka, z wieloma poziomami, różnymi ścieżkami i atrakcjami. Są zjeżdżalnie, trampoliny, autka (niestety dla starszych dzieci), zjeżdżalnia pontonowa. Raj na ziemi dla mojego wewnętrznego dziecka. Z resztą chyba nie jest jakoś bardzo wewnętrzne to moje dziecko, bo w takich miejscach bardzo się jaram.

Młoda nie miała chyba tyle radochy, ile ja, ale też wyglądała na zadowoloną. Trochę cykała się chodzić po tych wszystkich poziomach, wśród tych wszystkich dzieci, więc kazała mi się nosić, ale mi to pasowało. Mam nadzieję, że dzięki temu szybko się oswoi i będzie w końcu chciała biegać ze mną więcej. Dużo atrakcji mogło być w końcu dla niej dość przerażających – duży, chaotyczny basen z piłkami, masą dzieci i maszyną napełniającą kosz pod sufitem, z którego, kiedy był już pełny, wysypywały się piłki.

Świat odkrył przed nią całą masę nowych zagrożeń.

Najfajniejszą atrakcją dla Młodej okazała się strefa małego dziecka. Chyba czuła się w niej najbezpieczniej. Dla mnie akurat to miejsce nie było aż tak ciekawe, ale nieważne. Zależało mi na tym, żeby też się bawiła. Przy okazji poznaliśmy trochę małych dzieci.

Wieczór spędziliśmy w pizzerii Otto na Teofilowie, a wczesną noc na rozmowach przeróżnych w mieszkaniu naszych przyjaciół.

Bardzo dobry czas. Chcę więcej takiego.

2023-02-12: Coraz bliżej. Wolność i poczucie winy.

J. uświadomiła mnie dzisiaj, że do donoszonej ciąży zostało już tylko półtora tygodnia. Zaczynam się bać.


W zeszłym tygodniu zauważyłem u siebie sporą zmianę i dużą dawkę radości z życia. Wzięło się to stąd, że po terapii zdecydowałem się wrzucić na luz, odpuścić sobie bardziej i generalnie mniej się martwić. Zaczęliśmy kłaść Młodą później, nie o określonej godzinie, tylko dopiero kiedy widzieliśmy, że jest zmęczona. Czasami oglądaliśmy z J. film u niej w pokoju, Młoda bawiła się obok nas, a w końcu szła spać po 23, bez zmuszania, bez nerwów. Rodzinne wieczory zrobiły się bardzo przyjemne. Zacząłem też więcej używać przy niej telefonu. Wcześniej bałem się robić nawet coś konkretnego na telefonie. Nie chodziło o marnowanie czasu na fejsie i podobnych stronkach, tylko o sprawdzanie jakichś informacji, czegokolwiek — czułem wyrzuty sumienia, że ona jest przy mnie, a ja się nią nie zajmuję. Po tym, jak dałem sobie taki luz, zacząłem lubić z nią być. Czas z nią przestał być przykrym, ograniczającym obowiązkiem, a wcześniej miewałem takie myślenie, co mnie przerażało. Myślałem, że coś jest ze mną nie tak. Paradoksalnie, kiedy przestałem się martwić i dałem sobie przyzwolenie na robienie tego, czego chcę, zacząłem więcej czasu poświęcać Młodej. Czas na telefonie i spędzony na innych takich „ucieczkach” został ograniczony do minimum. Życie rodzinne stało się czymś radosnym i dającym szczęście.

Piszę o tym w czasie przeszłym, dlatego, że znowu mam z tym problem. W ten weekend bawię się trochę w setupowanie iPhone’a mojej siostry, którego mi pożyczyła, żebym mógł zobaczyć jak się korzysta na codzień z iOS. Zajmuje mi to trochę czasu, bo bardzo lubię dokładnie sprawdzać możliwości takich sprzętów, wygrzebać wszystkie ukryte funkcje i smaczki, które powodują, że codzienne korzystanie jest przyjemniejsze. A kiedy znajduję coś, co jest według mnie bardzo niewygodne, to mam jeszcze więcej zapału, żeby znaleźć jakieś obejście. W iOS znalazłem po przesiadce z Androida wiele takich rzeczy, więc trochę mnie wciągnął. Ten weekend spędzamy w domu, bo Młoda jest chora, wiec z braku innych atrakcji bardzo zabiega o uwagę. Graliśmy przez te dwa dni dużo z moimi rodzicami w Rummikub, siedzieliśmy wiec sporo w ich części domu. Młoda bardzo dużo bawiła się z dziadkiem, a mnie bardzo wciągała konfiguracja iPhone’a. Dorzućmy do tego jeszcze niewyspanie po całym tygodniu i mamy bardzo podatny, drażliwy grunt dla poczucia winy. Cały czas myślałem, że to ja a nie mój tata, powinienem się bawić. Że nie powinienem spędzać tyle czasu na moich rzeczach, zwłaszcza takich błahych. Przez to napięcie we mnie robiłem się zły i na Młodą i na siebie samego. J. mówiła mi, że jest okej, ale ciężko mi zaufać lżejszemu osądowi sytuacji, kiedy sam siebie sądzę tak surowo. W każdym razie myślę, ze będę musiał zmieniać moje myślenie bardziej w tym kierunku i ufać, że będzie dobrze. Dobre rezultaty takiego podejścia już widziałem.

Będę się starał.

Randomowe rzeczy łamiące serce

Niesamowite jest to, jak bardzo proste rzeczy są w stanie z zaskoczenia wywołać u mnie ogromny ładunek emocji. Taką rzeczą jest na pewno piosenka „44 dni” Luxtorpedy. Pierwszy raz usłyszałem ją, wracając autobusem z technikum do domu. Płyta wyszła może kilka dni temu, na niej trzy kawałki, pomyślałem, że zobaczę czy coś fajnego. Pierwsza piosenka to „Shoah”, antyaborcyjna, ale z mocą, emocjami i pomysłem, niezła. Druga to właśnie „44 dni”. Tytuł nie zapowiadał treści, przynajmniej nie kiedy jeszcze jej nie znałem. Pomyślałem, że może ta liczba to jakieś nawiązanie do „Dziadów” Mickiewicza? Okazało się jednak, że symboliki w tym brak, a jest tylko brutalne znaczenie. Cholera, mało mam momentów w życiu, kiedy płaczę, ale pamiętam, że wtedy, w tym autobusie prawie nie mogłem powstrzymać łez, które napłynęły mi do oczu. Od tamtego dnia nie było ani jednej okazji, kiedy bym słuchał tej piosenki i prawie nie płakał.

Dzisiaj sprzątałem pliki na Dysku Google i znalazłem na nim plik „Krzyś i (imię mojej żony).pptx”. I też od razu się wzruszyłem. Szkoda, że nie da się go jakoś oznaczyć, żeby go nie skasować przez przypadek, bo trzymam go na pamiątkę. To prezentacja, którą zrobił mój tata, kiedy braliśmy z J. ślub. Sam nie mógł wtedy być, bo miał COVID. Miałem wtedy przed sobą bardzo ciężką decyzję do podjęcia — czy przełożyć ślub, żeby nasi bliscy mogli na nim być (i jeśli tak to na kiedy? Nie wiedziałem, jak będzie rozwijała się pandemia), czy zostawić ślub wtedy, na kiedy był zaplanowany i pogodzić się z tym, że nie będzie sporej części naszych rodzin. Ślub ostatecznie się odbył w zaplanowanym terminie, a tata, który został w domu i leżał cały czas słaby w łóżku, zrobił dla nas taką prezentację z naszymi zdjęciami i muzyką. Nie jest to nie wiadomo co, ale bardzo doceniam ten gest taty.

Jestem wdzięczny za takie drobne rzeczy, bo czasami przypominają mi o jakichś rzeczach, które są dobre, delikatne i miłosne, i nawet kiedy już się zaciąłem w jakimś złym myśleniu, to one są w stanie je naruszyć i złamać.

2023-02-09: Antygburkość.

Dzisiaj jest taki dzień, że się czuję fest zmęczony i niedospany po tych kilku ostatnich dniach i nocach, i czuję się niezadowolony, a jeszcze dziewczyny dużo mi jęczą i marudzą. Młoda, bo jest chora, a J., bo ją wszystko boli pod koniec ciąży. Chce mi się nie robić nic i być opryskliwym dla wszystkich, żeby pokazać, że jestem zmęczony, moje potrzeby są niezaspokojone, i nie będę kolaborował. Ale chcę zrobić coś odwrotnego, czyli starać się, żeby była jak najlepsza atmosfera w domu. Nie wiem, czy to się uda, ale spróbuję.

2023-02-07: Szał książek w Carrefourze.

Wchodzenie do Carrefoura jest dla nas niebezpieczne z wielu powodów, dzisiaj głównym okazało się stoisko z książkami z wyprzedaży. Często takie stoiska wyciągają z nas łatwo pieniądze i tym razem też tak było. Kilka książek dla Młodej i kilka dla nas. Często można tu znaleźć totalny literacki badziew, czasem znajduję też książki, których w innym razie bym nie przeczytał, na przykład cześć cyklu z Jackiem Reacherem, której nie mogłem znaleźć w Empiku. Dzisiaj Kapuściński, „Lapidarium”.