Poporodzie w tytule razem, bo tak nazwałem ten okres. Nie chodzi mi o połóg, tylko o te parę dni zaraz po porodzie. Wiec nie ma błędu, jak coś.
Jak można się domyślić, udało się urodzić, zdrową i śliczną dziewczynkę. Na potrzeby tego bloga będziemy nazywali ją Młodszą.
Poród był super i to nie tylko moje zdanie, ale też J., której bardzo zależało na porodzie siłami natury. Zdania personelu były podzielone co do tego, czy trzeba robić cesarskie cięcie, czy nie, ale w końcu frakcja „naturalna” wygrała i J. po długiej walce, wspierana przez naszą znajomą doulę, urodziła bez rozkrojonego brzucha. Szczerze mówiąc chyba nigdy nie widziałem takiego natężenia emocji na jej twarzy – szczęścia i wzruszenia. Tym bardziej wspomnienie tego porodu zostanie ze mną na długo – w końcu to pierwszy raz, kiedy mogłem być z nią do końca. Kiedy rodziła Młodą, widziałem ją przed cesarką, a później dopiero przy wypisie. Słabe, pandemiczne warunki.
Teraz siedzimy sobie razem w domku i się oswajamy. Niestety też chorujemy, zwłaszcza ja i Młoda. J. ma katar. Tylko Młodsza dzielnie się trzyma. Ale jest okej.
Przez szpital miałem trochę przerwy w blogowaniu, ale chcę do tego wrócić. Takie podsumowania dnia dużo mi dają, pozwalają spojżeć na życie z innej, narracyjnej perspektywy. Nawet jeśli nikt potem tego nie czyta.
Dzisiaj cały dzień cewnik i nic, chociaż już większa nerwówka. Niby cały dzień alert, ale jednak… czekanie. Czytam sobie „Przebudzenie” Sama Harrisa i zastanawiam się, czy jeśli każda chwila jest wyjątkowa, to czy w tej jest coś, co czyni ją bardziej wyjątkową od innych? Może nie. Ale w tę myśl staram się bardziej świadomie i uważnie przezywać dzisiejszy dzień. Niecodzienność sytuacji nie zasłania szczegółów życia rutyną. Włosy i oczy J. są przepiękne, jak zawsze. A jej uśmiech mógłby mi zastąpić wszystkie słoneczne dni.
Po powrocie na noc do domu, mam wciąż w głowie zdesynchronizowaną pieśń sześciu szpitalnych wind, krążących bez przerwy pomiędzy piętrami. Koszmar.
Zaczyna się, a w zasadzie się nie zaczyna, więc siedzę w poczekalni na trzecim pietrze Matki Polki i słucham litanii J., spowiadającej się ze wszystkich badań w rejestracji oddziału położniczego. Przynajmniej tym razem mogę przy niej być. Trochę mi szkoda, że poród się nie zaczął do tej pory sam, ale indukcja się jeszcze nie zaczęła, może coś będzie. Na razie mogę tylko czekać.
Takie dni i chwile – nieubłagalne, ostatnie – wywołują we mnie refleksje i duży niepokój – co powinienem robić i o czym myśleć, żeby później nie żałować straconego czasu. Może powinienem się bardziej skupić na obecności J.? Może przesadzam?
Siedząc na wolnym rozwijam się kulinarne. Wczoraj jajka po szkocku, dzisiejsze śniadanie to jajka w koszulce, na obiad perliczka, a jutro z jej resztek powstanie coś w rodzaju wietnamskiego rosołu – pho.
P.S. Po perliczce biegam szybciej i na dłuższy dystans. Sprawdzone wieczorem.
Ostatnio otwierają mi się oczy na dużo spraw. Zmienia mi się podejście, zaczynam zadawać sobie pytania i weryfikować poglądy. Z resztą już o tym pisałem.
Niedawno robiłem zakupy w Żabce i przyszła mi do głowy pewna myśl – lubię ten świat wypełniony Żabkami. Nie przeszkadza mi to.
Myśle, że długo wkładałem sobie do głowy, że myślę, że życie poza miastem jest lepsze, że takie wolę.
Od początku naszego małżeństwa myśleliśmy o tym, że fajnie byłoby się wyprowadzić do domku. Rozmawialiśmy o tym, jak mógłby wyglądać. I jasne, domek ma swoje plusy, dużo przestrzeni w środku, brak sąsiadów, ogródek. Ale są też i minusy. Brak komunikacji miejskiej, dzieciaki trzeba wszędzie zawozić. Jak czegoś ci brakuje do obiadu, to nie zejdziesz na dół do sklepu. Przychodnia jest parę kilometrów dalej. Spacer… dwie drogi na krzyż i wkoło domu, bo z wózkiem po lesie nie połazisz. Znaczy wiadomo, dla chcącego nic trudnego, są nosidła. Ale nie o to chodzi.
Tak sobie myślę, że bardziej odpowiada mi miejskie życie. Lubię mieć Żabkę pod blokiem, park do spaceru, siłownię blisko, ryneczek, autobusy i tramwaje. Lubię iść do kościoła piechotą, nie musieć na każdą podróż ładować się do samochodu.
Zacząłem się orientować, że próbowałem sobie wmówić, że wolę takie bardziej dzikie życie, że lasy i góry, to jest to! Ale jednak nie. Jednak jestem mieszczuchem paskudnym, i pora to przyznać. Ten kot nie poluje na myszy, tylko podżera resztki z restauracyjnych śmietników. I dobrze mi z tym!
Do myślenia dał mi Kękę, śpiewając w „Cesarzu”:
Nie sadzę drzewek, bo jestem facetem z betonu
I nie wiem jak ziemię przerzucać
Z tego powodu nie buduję domu,
wystarczy mi w bloku chałupa
Słuchałem tego jakiś krótki czas temu i pomyślałem sobie „Hej, ja też taki jestem! Może to jednak żaden wstyd!”. Także dzięki, Piotrek! Czegoś się dzięki tobie o sobie dowiedziałem!
Szykujemy się już mocno na poród. Tak, że codziennie go z wytęsknieniem oczekujemy. Cholestaza zaczyna o sobie dawać znać nieco wyższymi, ale nie alarmującymi wynikami. Czekamy do poniedziałku. Jeśli nic nie zacznie się do tej pory, to J. chce się położyć do szpitala. Od środy siedzę na wolnym w domu, trochę sprzątam i pomagam przy Młodej, która ząbkuje i przechodzi przez to przez kryzys.
Tymczasem dzisiaj wielkie sprzątanie. Plus gotowanie, bo korzystam z przedporodowego urlopu, żeby urozmaicić naszą dietę. Satysfakcjonujące.
Korzystając z określenia stosowanego przez The Food Emperor — jestem chytrym kutasem. Ale po kolei.
Korzystam ostatnio z aplikacji Waking Up, o której usłyszałem od Karola Paciorka, na kanale Lekko Stronniczy. Używałem już różnych aplikacji, które uczą medytacji, czy tam ją jakoś prowadzą albo wspierają, ale zawsze po jakimś czasie rezygnowałem. Kiedy Karol wspomniał o tej konkretnej, postanowiłem jednak spróbować. Dużo rozpisywał się nie będę, niemniej całkiem mi się podoba. Kurs wstępny wydaje mi się bardziej przystępny i wyjaśniający więcej niż te z innych aplikacji.
Czasami dostaję w powiadomieniu „moments”, czyli krótkie nagrania, które mają mnie wybić z takiego „automatycznego życia” w ciągu dnia. I w zasadzie to właśnie jeden z tych „moments” najmocniej mnie uderzył. Pojawiła się tam taka myśl, że każda z chwil w życiu pojawia się i przemija. Że jeśli mam córkę, to przyjdzie taki moment, że niektóre rzeczy zrobię z nią po raz ostatni. Może nawet nie będę wiedział, że to jest ostatni raz. Dużo rzeczy przychodzi nam łatwo brać za pewnik, że skoro to jest, to jutro też tak będzie. I przez to umykają nam takie „zwykłe” chwile. A kiedy zaczniemy sobie częściej uświadamiać, że to, co teraz robimy, może być ostatnim właśnie takim momentem, to przypominamy sobie, jaką to rzeczywiście ma wartość.
Oglądaliśmy ostatnio z J. film „Czas na miłość”. Główny bohater może przenosić się w czasie, żeby na przykład inaczej przeżyć główną chwilę, albo ją powtórzyć. I z czasem odkrywa wartość dnia powszedniego — uczy się przeżywać go w taki sposób, żeby czerpać z niego jak najwięcej. Nie musi już nawet cofać się w czasie.
Szczerze mówiąc, myślałem, że to taki lekki, romantyczny film. Ale w połączeniu z tym swoistym „memento mori” z Waking Up, dał mi obraz tego, jak warto myśleć o swoim życiu. Staram się teraz wyćwiczyć tak, żeby jak najczęściej w ciągu dnia przypominać sobie o jego wartości. A robię to, wyobrażając sobie, że już raz przeżyłem ten dzień i że wróciłem do niego, żeby go przeżyć jeszcze raz, tym razem po to, żeby się nim nacieszyć i zachwycić. Proste ćwiczenie, ale efekty niesamowite. Kiedy coś mnie denerwuje, przypominam sobie „już to przeżyłem, po co wkurzać się tym jeszcze raz”, i pozwalam temu gniewowi odejść, nie przywiązuję się do niego. Raczej obserwuję z zaciekawieniem całą sytuację i reaguję tak, jakbym był tu po raz drugi. Jaką wolność emocji to daje! Nie ma impulsywnego działania, jest za to przyglądanie się, zainteresowanie, lekki uśmiech i przemyślana odpowiedź. Oczywiście, muszę to ćwiczyć, bo stary sposób myślenia nie odchodzi tak łatwo.
Ale dlaczego jestem chytrym kutasem?
Cóż, Waking Up jest dostępna w subskrypcji rocznej za 100 dolarów. W PLN jest to mniej, bo około 220 zł. W każdym razie jest to wciąż dużo, zważywszy na to, że znam siebie i wiem, że jest spora szansa, że dość szybko przestanę z niej korzystać. Sam Harris, twórca aplikacji, pisze jednak w swoich mailach, że ważne jest dawanie ludziom dostępu do wiedzy o medytacji, więc jeśli kogoś nie stać, to może skontaktować się z nim przez formularz, gdzie do wyboru dostępne są różne opcje, ile jest się w stanie zapłacić, i to jest cena za rok subskrypcji, lub też po prostu „pełne stypendium”, czyli subskrypcja za darmo na 6 miesięcy. Planowałem poprosić o możliwość zakupu za około 100 zł, i opcja $29 to coś około tego… ale szybko doszedłem do wniosku, że jest spora szansa, że nie będę korzystał cały rok, więc poprosiłem o subskrypcję za $0, która daje dostęp tylko na 6 miesięcy :P Jeśli wtedy dalej będę korzystał z aplikacji, to wykupię dostęp, żeby wynagrodzić twórców za ich pracę. Słowo.
Pewna pani na łamach Klubu Jagiellońskiego opublikowała odpowiedź na list pasterski bp Jędraszewskiego, który krytykował młodych ludzi za to, ze się rodzi mało dzieci, bo się młodzi teraz wolą skupiać na podróżach i karierze. Pani odpisała mu opowiadając o trudnościach, z którymi spotkają się młodzi rodzice, a z którymi kościół za bardzo nie pomaga. Pomijając kwestie finansowe i mieszkaniowe, to pokazała też, że fajnie się krytukuje, a przydałoby się zamiast tego konkretne działanie, na przykład zadbanie o toaletę przy kościele, albo o to, żeby był w niej przewijak. U nas nawet w Domu Ruchu nie ma 😛 Albo że w ramach wsparcia można by tworzyć przy parafiach kluby rodzica, w których byłoby miejsce i dla rodziców i dla dzieci, gdzie można by było razem posiedzieć. No, trochę jeszcze tego było. Podobny tekst wskazujący trudności współczesnych rodziców opublikował nieco wcześniej inny ziomek. Odpowiedziała im trzecim tekstem inna pani, która zwraca uwagę na to, ze tak, rodzicielstwo jest trudne, ale „to minie” i że nasze babki i prababki jakoś dawały radę nawet z większą ilością dzieci (nie zauważając jednocześnie, że od tamtych czasów wzrosły wymagania względem rodziców). Swój tekst, co mi się bardzo nie spodobało, kończy uwagą, że trzeba być odpowiedzialnym za swoje słowa, i ze jak się pisze takie teksty, zwłaszcza na łamach portalu czytanego przez młodych ludzi, to można ich zniechęcić do rodzicielstwa, a powinno się zachęcać i ukazywać piękno rodzicielstwa. Skojarzył mi się od razu ten mem:
Bo tak sobie myślę, że nie za bardzo podoba mi się podejście „mów albo to, co się zgadza z naszą kościelną propagandą albo zamilcz”. Co prawda babeczka wskazuje, że raczej opublikowanie takiej odpowiedzi na list duszpasterski na tym konkretnym portalu nic nie zmieni, bo biskup go nie czyta i że lepiej byłoby jakoś tak to załatwić z nim, ale kurczę, uważam, że w debacie publicznej ważne jest holistyczne podejście i możliwość przedstawienia różnych stanowisk i doświadczeń osobistych, a jeśli rodzicielstwo w jakiś sposób staje się ciężarem, zamiast być czymś dającym szczęście, to też trzeba ten problem naświetlić, żeby można było się nad nim pochylić i być może go rozwiązać.
Gdzieś w tych tekstach przewinęło się, że kiedyś „niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi” było błogosławieństwem, a teraz brzmi jak przekleństwo. I odbieram to nieco jako zarzut, że nie potrafimy być już wdzięczni, zwłaszcza że „kiedyś ludzie bardziej żyli w perspektywie daru”. Ale jeśli teraz tak nie jest, to pytanie czego to kwestia – czy to ludzie nagle zrobili się gorsi? Faktycznie, nie żyję w tej perspektywie daru, ale znowu pytanie – dlaczego? Czasami żałuję, że w naszych czasach taka perspektywa nie jest bardziej pospolita, że kiedy czytam na różnych portalach o praktykowaniu wdzięczności, to wydaje mi się to jakąś współczesną psychologiczną sztuczko-praktyką. Mam wrażenie, że zaniknęło to w naszym społeczeństwie i ciężko mieć pretensje do naszego pokolenia, że nie potrafimy teraz wziąć tego z powietrza. Pani od „ukazywania pozytywnego oblicza rodzicielstwa” pisze, że gdybyśmy zrezygnowali z różnych „konieczności”, to by się nam lepiej żyło, ze obecne spojrzenie to wina konsumpcjonizmu, że jest dużo rzeczy, które dziecko „powinno” mieć, chociaż wcale nie musi. Ale wydaje mi się, ze dużo cięższe od poczucia możliwości zapewnienia dziecku dostępu do różnych dóbr materialnych, jest poczucie możliwości zapewnienia dziecku dobrego wychowania i opieki emocjonalnej. Przynajmniej ja osobiście, zwłaszcza na początku mojego rodzicielstwa, miałem poczucie, ze totalnie nie mam wystarczająco dużo zasobów czasowych i emocjonalnych, żeby dobrze zajmować się Młodą. Bo mam pracę, bo muszę zajmować się domem i tego czasu dla dziecka zostaje jakoś tak mało. Teraz będzie jeszcze mniej, bo kiedy będzie dwójka, to będę raczej pracował w biurze, bo nie wyobrażam sobie pracy zdalnej przy dwójce małych dzieci. W każdym razie cały czas czułem presję, że „rodzina jest najważniejsza”, że „jak dziecko dorośnie to będzie za późno na rodzicielstwo”. Pozytywne z założenia hasła wlazły mi do mózgu i zaczęły wywoływać duże poczucie winy. „Jak masz teraz chwilę przerwy w pracy, to nie możesz pójść na chwilę do rodziny?”. „Czy na prawdę nie możesz zrobić chwili przerwy, żeby pomóc żonie, i dokończyć tego później?”. Łączenie pracy z domem okazało się drogą, na której próbuję robić wszystko na raz, co absolutnie mi nie wychodzi, i co zaprowadziło mnie poczuciem winy i bezradności na skraj depresji. Staram się to zmienić, ale początkowe założenia się okazały w dużej mierze błędne. I nie wydaje mi się, że można było mnie za to winić, bo na starcie nie miałem możliwości zmiany mojego myślenia bazując na doświadczeniu. Budowałem na tym, co miałem już włożone do głowy, nie tylko przez rodzinę, ale tez przez Kościół i przez różne hasła, w które wierzyłem. I teraz po czasie zaczynam dostrzegać, jak bardzo były one naiwne, a w dłuższej perspektywie szkodliwe.
Jedną z postaw, która bardzo mi szkodzi, a której też nauczyłem się z różnych okołokościelnych haseł, jest uległość. Jeden z takich sloganów to „racja czy relacja”. Oczywiście, że jako dobry, chrześcijański chłopiec zawsze starałem się wybierać relację, bo na tym polega miłość, bo relacje są dobre, a alternatywą jest egoizm i grzech. Odpuszczałem więc w wielu kwestiach, które mi się nie podobały, dla dobra relacji. Relacji z moimi rodzicami, z J. Wolałem, żeby była „relacja”, żeby było miło, niż żebyśmy się kłócili. I znowu, teraz widzę, jak bardzo to było niszczące, jak przez cały ten czas, przez niestawianie granic, rosła we mnie niechęć i złość. Odpuszczałem też niestety w kwestiach dla mnie ważnych, bo wiedziałem jak ważna jest „łagodność” i „cierpliwość” (w cudzysłowiu, bo były to pojęcia źle przeze mnie pojmowane). I znowu, to też był jeden z czynników depresjogennych, bo widziałem, że moje życie idzie w kierunku, który mi się raczej nie podoba, i że nie mogę mieć na to wpływu, bo muszę to zaakceptować, być za to wdzięcznym i „nieść swój krzyż”.
Triggerem do napisania tego wpisu była ta odpowiedź na odpowiedź na list biskupa, ale chciałem też generalnie napisać o tym, jak się pozmieniało moje myślenie o wierze, religii i Kościele, bo w tym momencie jestem bardzo kościołosceptyczny, w tym sensie, że wszystko co słyszę w Kościele przesiewam przez kilka sit i dokładnie, podejżliwie się temu przyglądam, żeby sprawdzić, czy jest to coś wartościowego, czy też jest to tylko słodkokatolickie hakuna matata dla pięknoduchów. Więc można powiedzieć, że przeżywam spory kryzys, który nie wiem kiedy się zakończy, ani jak – czy utrwaleniem w Kościele, czy też odcięciem się od niego. Dużo się mówi o tym, że nie warto odchodzić z Kościoła przez ludzi, bo ludzie są grzeszni, a Kościół jest święty, ale czuję się mocno zawiedziony też funkcją wychowawczą i nauczycielską Kościoła, z nauk której muszę się teraz leczyć. Nie chcę tutaj zrzucać na niego jednoznacznej winy, bo wiadomo, dużo rzeczy przyjąłem i zrozumiałem źle przez bagaż moich osobistych doświadczeń, ale jednak „niesmak pozostał”.
Niesamowite jest to, ile bzdur takich pokutuje w powszechnym katolickim myśleniu, tak jak to tłumaczenie, że „należy unikać wszystkiego, co zawiera choćby pozór zła”, a co owocuje w szurskim podejściu po tytułem doszukiwania się demonów w Hello Kity i My Little Pony. Po tym linkiem można np znaleźć artykuł o głównych prawdach wiary, których uczyłem się jako dziecko, które wydają się dość dogmatyczne, a w których stwierdzenie, że „Bóg za złe karze” jest błędne.
Albo już stricte oazowe, że razem z wejściem do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązujesz się do codziennej modlitwy, a nie tylko postu. Kiedyś rozmawiałem o tym z naszym łódzkim moderatorem, który z kolei rozmawiał z jakimś księdzem odpowiedzialnym za KWC, który też powiedził, że to bzdura. „Aaaale przecież trzeba się modlić żeby post miał sens”. No spoko, ale ja się do tego nie zobowiązywałem, dokładnie czytałem co tam jest, na tej podpisywanej przeze mnie karteczce.
To, dlaczego warto zostać w Kościele, to na pewno Sakramenty, ale znowu, pomimo tylu lat w oazie i próbie zagłębienia się w to, mam wrażenie, że moja wiara tutaj jest bardziej „wgrana” niż przyjęta, i teraz, kiedy zaczynam z nieufnością podchodzić do tego, co Kościół oferuje i zawiera, zaczynam tak samo analizować i brać pod osąd jego wyznanie wiary i Sakramenty, zastanawiając się, czy jest to coś, co jest dla mnie prawdziwe, i czy chcę to przyjąć. I znowu, może się to zakończyć albo przyjęciem tego, pogłębieniem i umocnieniem, albo odejściem od tego. W tej chwili postrzegam się nie jako ucznia Jezusa, ale kogoś, kto się mu przysłuchuje i zastanawia się, czy chciałby za nim i jego nauką podążyć. Muszę go poznać i zadecydować. Taki krok w tył.
Chciałbym pojechać na jakieś rekolekcje ewangelizacyjne, może uda się na takie wybrać z J. w tym roku, może na takie organizowane przez Domowy Kościół, w którym cały czas jestem, i z którego ma razie nie zamierzam wychodzić. Chociaż na ten moment takie światełko w tunelu i coś, co mnie przyciąga (pod względem duchowym), widzę bardziej w neokatechumenacie.