Niesamowite jest to, jak bardzo proste rzeczy są w stanie z zaskoczenia wywołać u mnie ogromny ładunek emocji. Taką rzeczą jest na pewno piosenka „44 dni” Luxtorpedy. Pierwszy raz usłyszałem ją, wracając autobusem z technikum do domu. Płyta wyszła może kilka dni temu, na niej trzy kawałki, pomyślałem, że zobaczę czy coś fajnego. Pierwsza piosenka to „Shoah”, antyaborcyjna, ale z mocą, emocjami i pomysłem, niezła. Druga to właśnie „44 dni”. Tytuł nie zapowiadał treści, przynajmniej nie kiedy jeszcze jej nie znałem. Pomyślałem, że może ta liczba to jakieś nawiązanie do „Dziadów” Mickiewicza? Okazało się jednak, że symboliki w tym brak, a jest tylko brutalne znaczenie. Cholera, mało mam momentów w życiu, kiedy płaczę, ale pamiętam, że wtedy, w tym autobusie prawie nie mogłem powstrzymać łez, które napłynęły mi do oczu. Od tamtego dnia nie było ani jednej okazji, kiedy bym słuchał tej piosenki i prawie nie płakał.
Dzisiaj sprzątałem pliki na Dysku Google i znalazłem na nim plik „Krzyś i (imię mojej żony).pptx”. I też od razu się wzruszyłem. Szkoda, że nie da się go jakoś oznaczyć, żeby go nie skasować przez przypadek, bo trzymam go na pamiątkę. To prezentacja, którą zrobił mój tata, kiedy braliśmy z J. ślub. Sam nie mógł wtedy być, bo miał COVID. Miałem wtedy przed sobą bardzo ciężką decyzję do podjęcia — czy przełożyć ślub, żeby nasi bliscy mogli na nim być (i jeśli tak to na kiedy? Nie wiedziałem, jak będzie rozwijała się pandemia), czy zostawić ślub wtedy, na kiedy był zaplanowany i pogodzić się z tym, że nie będzie sporej części naszych rodzin. Ślub ostatecznie się odbył w zaplanowanym terminie, a tata, który został w domu i leżał cały czas słaby w łóżku, zrobił dla nas taką prezentację z naszymi zdjęciami i muzyką. Nie jest to nie wiadomo co, ale bardzo doceniam ten gest taty.
Jestem wdzięczny za takie drobne rzeczy, bo czasami przypominają mi o jakichś rzeczach, które są dobre, delikatne i miłosne, i nawet kiedy już się zaciąłem w jakimś złym myśleniu, to one są w stanie je naruszyć i złamać.