Pewna pani na łamach Klubu Jagiellońskiego opublikowała odpowiedź na list pasterski bp Jędraszewskiego, który krytykował młodych ludzi za to, ze się rodzi mało dzieci, bo się młodzi teraz wolą skupiać na podróżach i karierze. Pani odpisała mu opowiadając o trudnościach, z którymi spotkają się młodzi rodzice, a z którymi kościół za bardzo nie pomaga. Pomijając kwestie finansowe i mieszkaniowe, to pokazała też, że fajnie się krytukuje, a przydałoby się zamiast tego konkretne działanie, na przykład zadbanie o toaletę przy kościele, albo o to, żeby był w niej przewijak. U nas nawet w Domu Ruchu nie ma 😛 Albo że w ramach wsparcia można by tworzyć przy parafiach kluby rodzica, w których byłoby miejsce i dla rodziców i dla dzieci, gdzie można by było razem posiedzieć. No, trochę jeszcze tego było. Podobny tekst wskazujący trudności współczesnych rodziców opublikował nieco wcześniej inny ziomek. Odpowiedziała im trzecim tekstem inna pani, która zwraca uwagę na to, ze tak, rodzicielstwo jest trudne, ale „to minie” i że nasze babki i prababki jakoś dawały radę nawet z większą ilością dzieci (nie zauważając jednocześnie, że od tamtych czasów wzrosły wymagania względem rodziców). Swój tekst, co mi się bardzo nie spodobało, kończy uwagą, że trzeba być odpowiedzialnym za swoje słowa, i ze jak się pisze takie teksty, zwłaszcza na łamach portalu czytanego przez młodych ludzi, to można ich zniechęcić do rodzicielstwa, a powinno się zachęcać i ukazywać piękno rodzicielstwa. Skojarzył mi się od razu ten mem:
Bo tak sobie myślę, że nie za bardzo podoba mi się podejście „mów albo to, co się zgadza z naszą kościelną propagandą albo zamilcz”. Co prawda babeczka wskazuje, że raczej opublikowanie takiej odpowiedzi na list duszpasterski na tym konkretnym portalu nic nie zmieni, bo biskup go nie czyta i że lepiej byłoby jakoś tak to załatwić z nim, ale kurczę, uważam, że w debacie publicznej ważne jest holistyczne podejście i możliwość przedstawienia różnych stanowisk i doświadczeń osobistych, a jeśli rodzicielstwo w jakiś sposób staje się ciężarem, zamiast być czymś dającym szczęście, to też trzeba ten problem naświetlić, żeby można było się nad nim pochylić i być może go rozwiązać.
Gdzieś w tych tekstach przewinęło się, że kiedyś „niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi” było błogosławieństwem, a teraz brzmi jak przekleństwo. I odbieram to nieco jako zarzut, że nie potrafimy być już wdzięczni, zwłaszcza że „kiedyś ludzie bardziej żyli w perspektywie daru”. Ale jeśli teraz tak nie jest, to pytanie czego to kwestia – czy to ludzie nagle zrobili się gorsi? Faktycznie, nie żyję w tej perspektywie daru, ale znowu pytanie – dlaczego? Czasami żałuję, że w naszych czasach taka perspektywa nie jest bardziej pospolita, że kiedy czytam na różnych portalach o praktykowaniu wdzięczności, to wydaje mi się to jakąś współczesną psychologiczną sztuczko-praktyką. Mam wrażenie, że zaniknęło to w naszym społeczeństwie i ciężko mieć pretensje do naszego pokolenia, że nie potrafimy teraz wziąć tego z powietrza. Pani od „ukazywania pozytywnego oblicza rodzicielstwa” pisze, że gdybyśmy zrezygnowali z różnych „konieczności”, to by się nam lepiej żyło, ze obecne spojrzenie to wina konsumpcjonizmu, że jest dużo rzeczy, które dziecko „powinno” mieć, chociaż wcale nie musi. Ale wydaje mi się, ze dużo cięższe od poczucia możliwości zapewnienia dziecku dostępu do różnych dóbr materialnych, jest poczucie możliwości zapewnienia dziecku dobrego wychowania i opieki emocjonalnej. Przynajmniej ja osobiście, zwłaszcza na początku mojego rodzicielstwa, miałem poczucie, ze totalnie nie mam wystarczająco dużo zasobów czasowych i emocjonalnych, żeby dobrze zajmować się Młodą. Bo mam pracę, bo muszę zajmować się domem i tego czasu dla dziecka zostaje jakoś tak mało. Teraz będzie jeszcze mniej, bo kiedy będzie dwójka, to będę raczej pracował w biurze, bo nie wyobrażam sobie pracy zdalnej przy dwójce małych dzieci. W każdym razie cały czas czułem presję, że „rodzina jest najważniejsza”, że „jak dziecko dorośnie to będzie za późno na rodzicielstwo”. Pozytywne z założenia hasła wlazły mi do mózgu i zaczęły wywoływać duże poczucie winy. „Jak masz teraz chwilę przerwy w pracy, to nie możesz pójść na chwilę do rodziny?”. „Czy na prawdę nie możesz zrobić chwili przerwy, żeby pomóc żonie, i dokończyć tego później?”. Łączenie pracy z domem okazało się drogą, na której próbuję robić wszystko na raz, co absolutnie mi nie wychodzi, i co zaprowadziło mnie poczuciem winy i bezradności na skraj depresji. Staram się to zmienić, ale początkowe założenia się okazały w dużej mierze błędne. I nie wydaje mi się, że można było mnie za to winić, bo na starcie nie miałem możliwości zmiany mojego myślenia bazując na doświadczeniu. Budowałem na tym, co miałem już włożone do głowy, nie tylko przez rodzinę, ale tez przez Kościół i przez różne hasła, w które wierzyłem. I teraz po czasie zaczynam dostrzegać, jak bardzo były one naiwne, a w dłuższej perspektywie szkodliwe.
Jedną z postaw, która bardzo mi szkodzi, a której też nauczyłem się z różnych okołokościelnych haseł, jest uległość. Jeden z takich sloganów to „racja czy relacja”. Oczywiście, że jako dobry, chrześcijański chłopiec zawsze starałem się wybierać relację, bo na tym polega miłość, bo relacje są dobre, a alternatywą jest egoizm i grzech. Odpuszczałem więc w wielu kwestiach, które mi się nie podobały, dla dobra relacji. Relacji z moimi rodzicami, z J. Wolałem, żeby była „relacja”, żeby było miło, niż żebyśmy się kłócili. I znowu, teraz widzę, jak bardzo to było niszczące, jak przez cały ten czas, przez niestawianie granic, rosła we mnie niechęć i złość. Odpuszczałem też niestety w kwestiach dla mnie ważnych, bo wiedziałem jak ważna jest „łagodność” i „cierpliwość” (w cudzysłowiu, bo były to pojęcia źle przeze mnie pojmowane). I znowu, to też był jeden z czynników depresjogennych, bo widziałem, że moje życie idzie w kierunku, który mi się raczej nie podoba, i że nie mogę mieć na to wpływu, bo muszę to zaakceptować, być za to wdzięcznym i „nieść swój krzyż”.
Triggerem do napisania tego wpisu była ta odpowiedź na odpowiedź na list biskupa, ale chciałem też generalnie napisać o tym, jak się pozmieniało moje myślenie o wierze, religii i Kościele, bo w tym momencie jestem bardzo kościołosceptyczny, w tym sensie, że wszystko co słyszę w Kościele przesiewam przez kilka sit i dokładnie, podejżliwie się temu przyglądam, żeby sprawdzić, czy jest to coś wartościowego, czy też jest to tylko słodkokatolickie hakuna matata dla pięknoduchów. Więc można powiedzieć, że przeżywam spory kryzys, który nie wiem kiedy się zakończy, ani jak – czy utrwaleniem w Kościele, czy też odcięciem się od niego. Dużo się mówi o tym, że nie warto odchodzić z Kościoła przez ludzi, bo ludzie są grzeszni, a Kościół jest święty, ale czuję się mocno zawiedziony też funkcją wychowawczą i nauczycielską Kościoła, z nauk której muszę się teraz leczyć. Nie chcę tutaj zrzucać na niego jednoznacznej winy, bo wiadomo, dużo rzeczy przyjąłem i zrozumiałem źle przez bagaż moich osobistych doświadczeń, ale jednak „niesmak pozostał”.
Niesamowite jest to, ile bzdur takich pokutuje w powszechnym katolickim myśleniu, tak jak to tłumaczenie, że „należy unikać wszystkiego, co zawiera choćby pozór zła”, a co owocuje w szurskim podejściu po tytułem doszukiwania się demonów w Hello Kity i My Little Pony. Po tym linkiem można np znaleźć artykuł o głównych prawdach wiary, których uczyłem się jako dziecko, które wydają się dość dogmatyczne, a w których stwierdzenie, że „Bóg za złe karze” jest błędne.
Albo już stricte oazowe, że razem z wejściem do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązujesz się do codziennej modlitwy, a nie tylko postu. Kiedyś rozmawiałem o tym z naszym łódzkim moderatorem, który z kolei rozmawiał z jakimś księdzem odpowiedzialnym za KWC, który też powiedził, że to bzdura. „Aaaale przecież trzeba się modlić żeby post miał sens”. No spoko, ale ja się do tego nie zobowiązywałem, dokładnie czytałem co tam jest, na tej podpisywanej przeze mnie karteczce.
To, dlaczego warto zostać w Kościele, to na pewno Sakramenty, ale znowu, pomimo tylu lat w oazie i próbie zagłębienia się w to, mam wrażenie, że moja wiara tutaj jest bardziej „wgrana” niż przyjęta, i teraz, kiedy zaczynam z nieufnością podchodzić do tego, co Kościół oferuje i zawiera, zaczynam tak samo analizować i brać pod osąd jego wyznanie wiary i Sakramenty, zastanawiając się, czy jest to coś, co jest dla mnie prawdziwe, i czy chcę to przyjąć. I znowu, może się to zakończyć albo przyjęciem tego, pogłębieniem i umocnieniem, albo odejściem od tego. W tej chwili postrzegam się nie jako ucznia Jezusa, ale kogoś, kto się mu przysłuchuje i zastanawia się, czy chciałby za nim i jego nauką podążyć. Muszę go poznać i zadecydować. Taki krok w tył.
Chciałbym pojechać na jakieś rekolekcje ewangelizacyjne, może uda się na takie wybrać z J. w tym roku, może na takie organizowane przez Domowy Kościół, w którym cały czas jestem, i z którego ma razie nie zamierzam wychodzić. Chociaż na ten moment takie światełko w tunelu i coś, co mnie przyciąga (pod względem duchowym), widzę bardziej w neokatechumenacie.