Po tym, jak ostatnio obejrzeliśmy „Dumę i uprzedzenie”, mieliśmy w domu taką zabawę, że ja i J. mówiliśmy do siebie nawzajem per pan i pani Wójt, natomiast do dziewczynek mówiliśmy per panienko. Młoda podłapała i mówiła też tak do Młodszej.
Piszę o tym, bo ta zabawa dała mi bardzo ciekawą perspektywę. Zaczęliśmy się siłą rzeczy zwracać do siebie nawzajem bardziej uprzejmym językiem. Określanie mojej żony jako „pani” już z samego założenia kazało mi myśleć o niej jako o kimś, komu należy się szacunek.
(Disclaimer: Oczywiście zawsze staram się traktować moją żonę z szacunkiem, ale come on, zdarzają się nerwy, uszczypliwości itd. Życie.)
W każdym razie taki sposób komunikacji zmuszał do bycia bardziej uprzejmym i eleganckim w słowie i szczerze mówiąc, bardzo mi się to podobało.
Kolejną rzeczą wyniesioną z tej zabawy, jest taki pomysł na metodę wychowawczą (z resztą pewnie stary jak świat, tylko nie jestem tutaj super wyedukowany), jest to, żeby przekazać dziecku wartości i dobre wychowanie, mówiąc mu o jego godności i tożsamości.
Przykład: mycie zębów. Zawsze kiedy tłumaczyłem, dlaczego trzeba myć zęby, mówiłem o zdrowiu, o higienie, o tym, co się może stać, jeśli nie będziemy o te zęby dbali. I to jest jak najbardziej w porządku, ale teraz chcę spróbować dołożyć kolejny element: tożsamość.
Dlaczego trzeba umyć zęby? Dlatego, że jesteś młodą damą, a młode damy dbają o swoje ząbki, żeby były zdrowe i czyste. Nie wiem, co z tego wyjdzie, ale mam wrażenie, że to daje dziecku jeszcze jedną, ważną informację: jesteś warte tego, żeby o siebie dbać.
Będę obserwował, co z tego wyniknie. I starał się stosować to u siebie. Nie tylko przy myciu zębów, ale też przy innych zmianach, które chcę wprowadzić w moim sposobie życia. Dlaczego mam to zrobić? Dlatego, że jestem człowiekiem, który robi takie rzeczy.
Dzisiaj najbardziej jestem chyba wdzięczny za to, że pomimo tego, że prawie w ogóle się nie starałem, nie pokłóciliśmy się i cały dzień był raczej pogodny.
Zaczęło się od tego, że rano spadł śnieg. Młoda oglądała go przez okno, stojąc na małym stoliku w jej pokoju. Ja leżałem z J. na materacu. Mnie nie chciało się wstać, a ona chciała się poprzytulać. Po chwili, kiedy Młoda skończyłaś oglądać śnieg, wróciła do nas i zaczęliśmy razem oglądać Bluey na telefonie. Leniwy sposób na początek dnia, zazwyczaj nie jestem fanem czegoś takiego, ale dzisiaj nie miałem po prostu siły. Skoro nie miałem już powodu, żeby szybko wstać, wolałem poleżeć tyle, ile się da.
Śniadanie było na wpół nerwowe, ale na szczęście bez strat w ludziach i chyba w relacjach. Zaczęliśmy jak zwykle, w dość chaotyczny sposób. Młoda pobiegła układać puzzle na stole, J. przygotowywała chaczapuri, a ja stałem z Młodszą na rękach i śpiewałem Godzinki. Ostatnio często je śpiewamy razem w soboty. Nerwy zaczęły się chwilę później, kiedy zacząłem robić omlet. Młoda chciała rozbijać ze mną jajka, a że J. uczyła ją wcześniej jak się to robi, to dałem jej jedno. Młoda poprzekręcała jajko w ręce, po czym z rozmachem rozbiła je o blat. Mała strata, ale czułem się zmęczony i nie do końca rozbudzony, więc poniosło mi to poziom kortyzolu we krwi. Nie polepszyło sytuacji to, że J., chcąc pomóc Młodej, zbiła z nią na blacie jeszcze dwa jajka. Normalnie bym się tym nie przejął, ale byłem tak dziwnie zmęczony, że wytrąciło mnie to z równowagi. Wyszedłem na chwilę z kuchni, ochłonąłem i po chwili było już lepiej. Pretensji udało się uniknąć.
Reszta dnia upłynęła pod sztandarem braku planów i odpoczynku. Ja starałem się spędzać czas z dziewczynkami, chociaż trochę przysypiałem, potem też i mi udało się odpocząć, korzystając z tego, że poszedłem położyć Młodszą spać. Pomodliłem się trochę i pooglądałem coś, trzymając ją śpiącą na kolanach, bo nie chciała dać mi się odłożyć.
J. w tym czasie sprzątała trochę w domu i zmieniała naklejki na oknach z jesiennych na świąteczne.
Wieczorem pojechaliśmy we dwoje na zakupy, zostawiając dziewczynki pod opieką babci. Taka prawie randka.
Ciepłe rodzinne momenty pojawiły się tam, gdzie się ich nie spodziewałem, mianowicie w łazience. Jako że jest nas teraz czworo, w tym dwoje dzieci, to często spędzamy czas razem w łazience, na przykład dlatego, że musimy umyć dzieciaki. Albo jedna osoba myje Młodą, druga robi coś innego, a Młodsza chilluje na przewijaku. A później wszyscy sobie siedzimy i czillujemy, a Młoda się pluska. Czytamy coś sobie, ja piję piwko bezalkoholowe i jest bardzo przyjemnie. Ot, nowe miejsce spotkań rodzinnych.
Młodsza robiła balangę do pierwszej w nocy, a ja kilka godzin spędziłem u Młodej w pokoju, bo często się budziła, ale generalnie dzisiejsza noc była najlepsza od porodu, przynajmniej pod kątem wysypiania się. Fajnie.
Poranki moje i Młodej wyglądają ostatnio tak, że ona budzi się wcześnie rano i mnie woła, wtedy idę do jej pokoju, po drodze zahaczając o toaletę na siczek i o kuchnię, żeby zabrać dla Młodej musik warzywny. Kiedy do niej wchodzę, to zazwyczaj jeszcze trochę krzyczy, ale daję jej mus, ona go wybimbuje w 5 sekund, jest szczęśliwa, po czym kładzie się przy mnie na materacyku, twarzą w twarz, i tak sobie jeszcze trochę śpimy. Też fajnie.
Dzisiaj Niedziela Palmowa. Msza tylko online, bo jeszcze nie chcemy na tak długo wychodzić z Młodszą, zwłaszcza w miejsca, gdzie jest tak dużo ludzi, zwłaszcza, że za tydzień są Święta, a później jej Chrzest.
Wieczór, choć też w dużej mierze online, był zaskakująco miły. Młoda pojechała gdzieś ze swoją ciocią, a J. i ja spędziliśmy popołudnie grając w Rummikub i Among Us na telefonach, z moimi rodzicami i bratem.
Poszliśmy spać późno, ale to też dlatego, że Młoda po powrocie była bardzo radosna i spędziłem z nią sporo czasu bawiąc się na przewijaku. Była to ta jedna z fajniejszych chwil bycia rodzicem.
Poporodzie w tytule razem, bo tak nazwałem ten okres. Nie chodzi mi o połóg, tylko o te parę dni zaraz po porodzie. Wiec nie ma błędu, jak coś.
Jak można się domyślić, udało się urodzić, zdrową i śliczną dziewczynkę. Na potrzeby tego bloga będziemy nazywali ją Młodszą.
Poród był super i to nie tylko moje zdanie, ale też J., której bardzo zależało na porodzie siłami natury. Zdania personelu były podzielone co do tego, czy trzeba robić cesarskie cięcie, czy nie, ale w końcu frakcja „naturalna” wygrała i J. po długiej walce, wspierana przez naszą znajomą doulę, urodziła bez rozkrojonego brzucha. Szczerze mówiąc chyba nigdy nie widziałem takiego natężenia emocji na jej twarzy – szczęścia i wzruszenia. Tym bardziej wspomnienie tego porodu zostanie ze mną na długo – w końcu to pierwszy raz, kiedy mogłem być z nią do końca. Kiedy rodziła Młodą, widziałem ją przed cesarką, a później dopiero przy wypisie. Słabe, pandemiczne warunki.
Teraz siedzimy sobie razem w domku i się oswajamy. Niestety też chorujemy, zwłaszcza ja i Młoda. J. ma katar. Tylko Młodsza dzielnie się trzyma. Ale jest okej.
Przez szpital miałem trochę przerwy w blogowaniu, ale chcę do tego wrócić. Takie podsumowania dnia dużo mi dają, pozwalają spojżeć na życie z innej, narracyjnej perspektywy. Nawet jeśli nikt potem tego nie czyta.
Pewna pani na łamach Klubu Jagiellońskiego opublikowała odpowiedź na list pasterski bp Jędraszewskiego, który krytykował młodych ludzi za to, ze się rodzi mało dzieci, bo się młodzi teraz wolą skupiać na podróżach i karierze. Pani odpisała mu opowiadając o trudnościach, z którymi spotkają się młodzi rodzice, a z którymi kościół za bardzo nie pomaga. Pomijając kwestie finansowe i mieszkaniowe, to pokazała też, że fajnie się krytukuje, a przydałoby się zamiast tego konkretne działanie, na przykład zadbanie o toaletę przy kościele, albo o to, żeby był w niej przewijak. U nas nawet w Domu Ruchu nie ma 😛 Albo że w ramach wsparcia można by tworzyć przy parafiach kluby rodzica, w których byłoby miejsce i dla rodziców i dla dzieci, gdzie można by było razem posiedzieć. No, trochę jeszcze tego było. Podobny tekst wskazujący trudności współczesnych rodziców opublikował nieco wcześniej inny ziomek. Odpowiedziała im trzecim tekstem inna pani, która zwraca uwagę na to, ze tak, rodzicielstwo jest trudne, ale „to minie” i że nasze babki i prababki jakoś dawały radę nawet z większą ilością dzieci (nie zauważając jednocześnie, że od tamtych czasów wzrosły wymagania względem rodziców). Swój tekst, co mi się bardzo nie spodobało, kończy uwagą, że trzeba być odpowiedzialnym za swoje słowa, i ze jak się pisze takie teksty, zwłaszcza na łamach portalu czytanego przez młodych ludzi, to można ich zniechęcić do rodzicielstwa, a powinno się zachęcać i ukazywać piękno rodzicielstwa. Skojarzył mi się od razu ten mem:
Bo tak sobie myślę, że nie za bardzo podoba mi się podejście „mów albo to, co się zgadza z naszą kościelną propagandą albo zamilcz”. Co prawda babeczka wskazuje, że raczej opublikowanie takiej odpowiedzi na list duszpasterski na tym konkretnym portalu nic nie zmieni, bo biskup go nie czyta i że lepiej byłoby jakoś tak to załatwić z nim, ale kurczę, uważam, że w debacie publicznej ważne jest holistyczne podejście i możliwość przedstawienia różnych stanowisk i doświadczeń osobistych, a jeśli rodzicielstwo w jakiś sposób staje się ciężarem, zamiast być czymś dającym szczęście, to też trzeba ten problem naświetlić, żeby można było się nad nim pochylić i być może go rozwiązać.
Gdzieś w tych tekstach przewinęło się, że kiedyś „niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi” było błogosławieństwem, a teraz brzmi jak przekleństwo. I odbieram to nieco jako zarzut, że nie potrafimy być już wdzięczni, zwłaszcza że „kiedyś ludzie bardziej żyli w perspektywie daru”. Ale jeśli teraz tak nie jest, to pytanie czego to kwestia – czy to ludzie nagle zrobili się gorsi? Faktycznie, nie żyję w tej perspektywie daru, ale znowu pytanie – dlaczego? Czasami żałuję, że w naszych czasach taka perspektywa nie jest bardziej pospolita, że kiedy czytam na różnych portalach o praktykowaniu wdzięczności, to wydaje mi się to jakąś współczesną psychologiczną sztuczko-praktyką. Mam wrażenie, że zaniknęło to w naszym społeczeństwie i ciężko mieć pretensje do naszego pokolenia, że nie potrafimy teraz wziąć tego z powietrza. Pani od „ukazywania pozytywnego oblicza rodzicielstwa” pisze, że gdybyśmy zrezygnowali z różnych „konieczności”, to by się nam lepiej żyło, ze obecne spojrzenie to wina konsumpcjonizmu, że jest dużo rzeczy, które dziecko „powinno” mieć, chociaż wcale nie musi. Ale wydaje mi się, ze dużo cięższe od poczucia możliwości zapewnienia dziecku dostępu do różnych dóbr materialnych, jest poczucie możliwości zapewnienia dziecku dobrego wychowania i opieki emocjonalnej. Przynajmniej ja osobiście, zwłaszcza na początku mojego rodzicielstwa, miałem poczucie, ze totalnie nie mam wystarczająco dużo zasobów czasowych i emocjonalnych, żeby dobrze zajmować się Młodą. Bo mam pracę, bo muszę zajmować się domem i tego czasu dla dziecka zostaje jakoś tak mało. Teraz będzie jeszcze mniej, bo kiedy będzie dwójka, to będę raczej pracował w biurze, bo nie wyobrażam sobie pracy zdalnej przy dwójce małych dzieci. W każdym razie cały czas czułem presję, że „rodzina jest najważniejsza”, że „jak dziecko dorośnie to będzie za późno na rodzicielstwo”. Pozytywne z założenia hasła wlazły mi do mózgu i zaczęły wywoływać duże poczucie winy. „Jak masz teraz chwilę przerwy w pracy, to nie możesz pójść na chwilę do rodziny?”. „Czy na prawdę nie możesz zrobić chwili przerwy, żeby pomóc żonie, i dokończyć tego później?”. Łączenie pracy z domem okazało się drogą, na której próbuję robić wszystko na raz, co absolutnie mi nie wychodzi, i co zaprowadziło mnie poczuciem winy i bezradności na skraj depresji. Staram się to zmienić, ale początkowe założenia się okazały w dużej mierze błędne. I nie wydaje mi się, że można było mnie za to winić, bo na starcie nie miałem możliwości zmiany mojego myślenia bazując na doświadczeniu. Budowałem na tym, co miałem już włożone do głowy, nie tylko przez rodzinę, ale tez przez Kościół i przez różne hasła, w które wierzyłem. I teraz po czasie zaczynam dostrzegać, jak bardzo były one naiwne, a w dłuższej perspektywie szkodliwe.
Jedną z postaw, która bardzo mi szkodzi, a której też nauczyłem się z różnych okołokościelnych haseł, jest uległość. Jeden z takich sloganów to „racja czy relacja”. Oczywiście, że jako dobry, chrześcijański chłopiec zawsze starałem się wybierać relację, bo na tym polega miłość, bo relacje są dobre, a alternatywą jest egoizm i grzech. Odpuszczałem więc w wielu kwestiach, które mi się nie podobały, dla dobra relacji. Relacji z moimi rodzicami, z J. Wolałem, żeby była „relacja”, żeby było miło, niż żebyśmy się kłócili. I znowu, teraz widzę, jak bardzo to było niszczące, jak przez cały ten czas, przez niestawianie granic, rosła we mnie niechęć i złość. Odpuszczałem też niestety w kwestiach dla mnie ważnych, bo wiedziałem jak ważna jest „łagodność” i „cierpliwość” (w cudzysłowiu, bo były to pojęcia źle przeze mnie pojmowane). I znowu, to też był jeden z czynników depresjogennych, bo widziałem, że moje życie idzie w kierunku, który mi się raczej nie podoba, i że nie mogę mieć na to wpływu, bo muszę to zaakceptować, być za to wdzięcznym i „nieść swój krzyż”.
Triggerem do napisania tego wpisu była ta odpowiedź na odpowiedź na list biskupa, ale chciałem też generalnie napisać o tym, jak się pozmieniało moje myślenie o wierze, religii i Kościele, bo w tym momencie jestem bardzo kościołosceptyczny, w tym sensie, że wszystko co słyszę w Kościele przesiewam przez kilka sit i dokładnie, podejżliwie się temu przyglądam, żeby sprawdzić, czy jest to coś wartościowego, czy też jest to tylko słodkokatolickie hakuna matata dla pięknoduchów. Więc można powiedzieć, że przeżywam spory kryzys, który nie wiem kiedy się zakończy, ani jak – czy utrwaleniem w Kościele, czy też odcięciem się od niego. Dużo się mówi o tym, że nie warto odchodzić z Kościoła przez ludzi, bo ludzie są grzeszni, a Kościół jest święty, ale czuję się mocno zawiedziony też funkcją wychowawczą i nauczycielską Kościoła, z nauk której muszę się teraz leczyć. Nie chcę tutaj zrzucać na niego jednoznacznej winy, bo wiadomo, dużo rzeczy przyjąłem i zrozumiałem źle przez bagaż moich osobistych doświadczeń, ale jednak „niesmak pozostał”.
Niesamowite jest to, ile bzdur takich pokutuje w powszechnym katolickim myśleniu, tak jak to tłumaczenie, że „należy unikać wszystkiego, co zawiera choćby pozór zła”, a co owocuje w szurskim podejściu po tytułem doszukiwania się demonów w Hello Kity i My Little Pony. Po tym linkiem można np znaleźć artykuł o głównych prawdach wiary, których uczyłem się jako dziecko, które wydają się dość dogmatyczne, a w których stwierdzenie, że „Bóg za złe karze” jest błędne.
Albo już stricte oazowe, że razem z wejściem do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązujesz się do codziennej modlitwy, a nie tylko postu. Kiedyś rozmawiałem o tym z naszym łódzkim moderatorem, który z kolei rozmawiał z jakimś księdzem odpowiedzialnym za KWC, który też powiedził, że to bzdura. „Aaaale przecież trzeba się modlić żeby post miał sens”. No spoko, ale ja się do tego nie zobowiązywałem, dokładnie czytałem co tam jest, na tej podpisywanej przeze mnie karteczce.
To, dlaczego warto zostać w Kościele, to na pewno Sakramenty, ale znowu, pomimo tylu lat w oazie i próbie zagłębienia się w to, mam wrażenie, że moja wiara tutaj jest bardziej „wgrana” niż przyjęta, i teraz, kiedy zaczynam z nieufnością podchodzić do tego, co Kościół oferuje i zawiera, zaczynam tak samo analizować i brać pod osąd jego wyznanie wiary i Sakramenty, zastanawiając się, czy jest to coś, co jest dla mnie prawdziwe, i czy chcę to przyjąć. I znowu, może się to zakończyć albo przyjęciem tego, pogłębieniem i umocnieniem, albo odejściem od tego. W tej chwili postrzegam się nie jako ucznia Jezusa, ale kogoś, kto się mu przysłuchuje i zastanawia się, czy chciałby za nim i jego nauką podążyć. Muszę go poznać i zadecydować. Taki krok w tył.
Chciałbym pojechać na jakieś rekolekcje ewangelizacyjne, może uda się na takie wybrać z J. w tym roku, może na takie organizowane przez Domowy Kościół, w którym cały czas jestem, i z którego ma razie nie zamierzam wychodzić. Chociaż na ten moment takie światełko w tunelu i coś, co mnie przyciąga (pod względem duchowym), widzę bardziej w neokatechumenacie.
Życie Młodej już nigdy nie będzie takie samo. Ale po kolei.
Wczorajszy dzień był cudowny, od rana, aż do wieczora.
Zaczął się od załatwiania kilku spraw na mieście, ale nie chce mi się tego opisywać. Fajniejsze było to, co nastąpiło po południu. Pojechaliśmy z naszymi przyjaciółmi do Ancymondo – sali zabaw w Stacji Nowej Gdyni. Czyli, jakby nie patrzeć, kolejne marzenie zaliczone. I to bez mojej akcji. To J. się z nimi dogadywała i oznajmiła mi, że tam jedziemy. Chyba nawet nie myślała o tym, ile radości mi sprawi. A było niesamowicie. Ancymondo to taka dość spora sala zabaw. Coś jak wielka klatka, z wieloma poziomami, różnymi ścieżkami i atrakcjami. Są zjeżdżalnie, trampoliny, autka (niestety dla starszych dzieci), zjeżdżalnia pontonowa. Raj na ziemi dla mojego wewnętrznego dziecka. Z resztą chyba nie jest jakoś bardzo wewnętrzne to moje dziecko, bo w takich miejscach bardzo się jaram.
Młoda nie miała chyba tyle radochy, ile ja, ale też wyglądała na zadowoloną. Trochę cykała się chodzić po tych wszystkich poziomach, wśród tych wszystkich dzieci, więc kazała mi się nosić, ale mi to pasowało. Mam nadzieję, że dzięki temu szybko się oswoi i będzie w końcu chciała biegać ze mną więcej. Dużo atrakcji mogło być w końcu dla niej dość przerażających – duży, chaotyczny basen z piłkami, masą dzieci i maszyną napełniającą kosz pod sufitem, z którego, kiedy był już pełny, wysypywały się piłki.
Świat odkrył przed nią całą masę nowych zagrożeń.
Najfajniejszą atrakcją dla Młodej okazała się strefa małego dziecka. Chyba czuła się w niej najbezpieczniej. Dla mnie akurat to miejsce nie było aż tak ciekawe, ale nieważne. Zależało mi na tym, żeby też się bawiła. Przy okazji poznaliśmy trochę małych dzieci.
Wieczór spędziliśmy w pizzerii Otto na Teofilowie, a wczesną noc na rozmowach przeróżnych w mieszkaniu naszych przyjaciół.
Niesamowite jest to, jak bardzo proste rzeczy są w stanie z zaskoczenia wywołać u mnie ogromny ładunek emocji. Taką rzeczą jest na pewno piosenka „44 dni” Luxtorpedy. Pierwszy raz usłyszałem ją, wracając autobusem z technikum do domu. Płyta wyszła może kilka dni temu, na niej trzy kawałki, pomyślałem, że zobaczę czy coś fajnego. Pierwsza piosenka to „Shoah”, antyaborcyjna, ale z mocą, emocjami i pomysłem, niezła. Druga to właśnie „44 dni”. Tytuł nie zapowiadał treści, przynajmniej nie kiedy jeszcze jej nie znałem. Pomyślałem, że może ta liczba to jakieś nawiązanie do „Dziadów” Mickiewicza? Okazało się jednak, że symboliki w tym brak, a jest tylko brutalne znaczenie. Cholera, mało mam momentów w życiu, kiedy płaczę, ale pamiętam, że wtedy, w tym autobusie prawie nie mogłem powstrzymać łez, które napłynęły mi do oczu. Od tamtego dnia nie było ani jednej okazji, kiedy bym słuchał tej piosenki i prawie nie płakał.
Dzisiaj sprzątałem pliki na Dysku Google i znalazłem na nim plik „Krzyś i (imię mojej żony).pptx”. I też od razu się wzruszyłem. Szkoda, że nie da się go jakoś oznaczyć, żeby go nie skasować przez przypadek, bo trzymam go na pamiątkę. To prezentacja, którą zrobił mój tata, kiedy braliśmy z J. ślub. Sam nie mógł wtedy być, bo miał COVID. Miałem wtedy przed sobą bardzo ciężką decyzję do podjęcia — czy przełożyć ślub, żeby nasi bliscy mogli na nim być (i jeśli tak to na kiedy? Nie wiedziałem, jak będzie rozwijała się pandemia), czy zostawić ślub wtedy, na kiedy był zaplanowany i pogodzić się z tym, że nie będzie sporej części naszych rodzin. Ślub ostatecznie się odbył w zaplanowanym terminie, a tata, który został w domu i leżał cały czas słaby w łóżku, zrobił dla nas taką prezentację z naszymi zdjęciami i muzyką. Nie jest to nie wiadomo co, ale bardzo doceniam ten gest taty.
Jestem wdzięczny za takie drobne rzeczy, bo czasami przypominają mi o jakichś rzeczach, które są dobre, delikatne i miłosne, i nawet kiedy już się zaciąłem w jakimś złym myśleniu, to one są w stanie je naruszyć i złamać.
Ostatnie dni to nauka odpuszczania. I nerwy, tak czy inaczej. Nauka odpuszczania przez większy luz w ciągu dnia i bardzo przyjemne wieczory razem, bez bardzo długiego usypiania Młodej. Po prostu siedzimy razem do późna, a kiedy oglądamy film, to też z nią. Przez jakiś czas ogląda, później idzie się bawić, i to też jest bardzo przyjemne. Pierwsze dwie noce były jednak mimo wszystko stresujące. Pierwsza dlatego, że Młoda nawet bardzo późno nie „padła”, tylko cały czas próbowała się bawić, nawet pomimo leżenia w ciemności na materacu. Ostatecznie J. udało się ją uśpić. Wczoraj to samo. Mi już wysiadły nerwy po leżeniu i byciu kopanym. Chyba to mnie najbardziej dobija, fakt, że nie mogę niczego zrobić. Nie mogę przysnąć, bo Młoda mnie co chwila rozbudza, nie mogę zrobić niczego innego, bo jest ciemno. Ale będę próbował dalej. J. jakoś się udaje ją stosunkowo szybko (około 20 minut?) uśpić. A na razie bardzo się cieszę ze spokojnych, rodzinnych wieczorów.
Nie mam ostatnio ani za dużo czasu, ani humoru na pisanie, ale ostatnio mieliśmy bardzo fajny czas, i nie chcę o nim zapomnieć, więc niedługo na pewno jakoś spiszę co się u nas działo, albo jako wpisy z wsteczną datą (mój blog, moje zasady :P), albo w formie jakiegoś dłuższego podsumowania.
Tymczasem to, co działo się dzisiaj.
Dzień był obfitujący w zdarzenia, bo rano pojechaliśmy na Mszę do naszej starej Teofilowskiej parafii, po pierwsze po to, żeby się wyspowiadać, po drugie dlatego, że trochę tęskniliśmy za tą parafią. Byliśmy na Mszy rodzinnej, miałem więc mniejszy stres, że Młoda będzie komuś przeszkadzała. Z resztą bawiła się świetnie, nawet pomimo tego, że kiedy na początku siedziała u mnie na kolanach, poczułem ciepło, i odkryłem, że sobie srogo siknęła, mocząc naraz i swoje i moje spodnie. Na szczęście było na tyle ciepło, że wytrzymała do końca Mszy, bo nie mieliśmy zapasowych spodni. Mieliśmy podwójne szczęście, bo niedaleko mieszkają nasi przyjaciele, którzy też mają małą córeczkę, i byli nam w stanie pożyczyć suchą parę spodni :)
Po Mszy pojechaliśmy na dniobabciowodziadkowy obiad do moich dziadków i spędziliśmy tam bardzo miłe kilka godzin. Młoda świetnie się z nimi bawiła, więc mieliśmy trochę luźnego czasu, kiedy nie wchodziła nam na głowy.
Dzień zakończyliśmy długo wyczekiwaną przeze mnie grą w Neuroshimę Hexa. Graliśmy już w nią na telefonie, ale jakiś czas temu kupiliśmy wersję planszową i nie mogłem się doczekać, żeby ją wypróbować. Szczerze, chciałem w tę grę zagrać odkąd ją zobaczyłem po raz pierwszy, czyli jakieś 10 lat temu, i nigdy nie miałem okazji (poza grą przeciwko SI w wersji na telefon, ale to nie to samo). Kiedy ostatnio zobaczyłem ją na imprezie planszówkowej u przyjaciela, próbowałem namówić J., żeby ze mną zagrała, ale nie była przekonana, przez co straciłem nadzieję, że kiedykolwiek w nią zagram, bo ostatnio w większość planszówek gram tylko z nią, przed snem. Ostatecznie jednak, po grze multiplayer na telefonie, dała się namówić na zakup, i dzisiaj spełniło się moje małe, ale dające dużo radości marzenie :D