Dzisiaj J. w Namiocie Spotkania, a ja w Examenie doszliśmy do podobnych wniosków – musimy poświęcać więcej czasu Młodej.
Pomijając to, że to, że przyszły nam do głowy takie same myśli, jest dla mnie śladem Boga, to jak później wspominałem moje dzisiejsze interakcje z Młodą, to żałowałem, że nie zachowałem się inaczej. Na przykład na moich dąsach z niewyspania traci głównie ona, bo to ją rano, zamiast uśmiechu, widok mojej nadąsanej mordy.
Żałuję tego, że kiedy dzisiaj przyszła do mnie z książeczką „Bolka i Lolka” i się mnie zapytała, czy jej przeczytam, to tego nie zrobiłem. I że się denerwowałem, kiedy długo jadła kolację. Nie spędzam z nią tak dużo czasu. Nie chcę, żeby jego większość to były nerwy i pilnowanie jej. Chcę to zacząć od jutra zmieniać.
Tym bardziej, że widzę, jak bardzo ona mnie kocha. Dzisiaj byłem jedyną osobą, którą po modlitwie, oprócz Dania buziaczka i krzyżyka, przytuliła.
Ten tydzień był mocny. Trochę ciężki. Raczej nie bolesny, ale pełen napięcia. Ja miałem masę pracy, bo w zespole jedna osoba chora i dwie na urlopie, przez co musiałem przejąć wszystkie ich obowiązki, w tym przygotowanie User Stories do planningu, naprawa kodu zepsutego po mergach i pomoc w różnych bugach i testach.
Julia nie miała lżej, bo źle się czuje – jest na wpół chora, a dziewczyny też chorują. Także wszyscy mieliśmy napięty czas.
Ale nie było źle. Było dobrze. Było dużo czułości i uśmiechów i to nawet pomimo tego, że cały czas pracowałem z domu, a zazwyczaj jestem przez to bardziej nerwowy.
Chyba muszę też tutaj wspomnieć o modlitwie i o tym, co Bóg robi w moim życiu, bo ostatnio zaczynam to zauważać. Pisanie o tym mi pomaga. Jestem bardziej spokojny, ale nie dlatego, że modlitwa ma taki efekt psychologiczny, ale dlatego, że zaczynam bardziej wierzyć — ufać Bogu, że faktycznie nie muszę się martwic, że on sam poniesie mnie, moją rodzinę i wszystkie moje sprawy.
Ostatnio w Hallow, z którym ostatnio się modlę, była medytacja nad wierszem Świętego Franciszka Salezego, „Zachowaj spokój”. Wyrzucę go tutaj, bo chyba najlepiej oddaje myśl, którą ostatnio najbardziej mnie prowadzi.
Nie patrz z lękiem na zmiany w życiu. Raczej patrz na nie z nadzieją, że gdy przyjdą, Bóg, do którego należysz, przeprowadzi cię bezpiecznie przez wszystkie trudy. A kiedy nie będziesz mógł ich unieść, Bóg poniesie cię na swoich ramionach.
Nie obawiaj się tego, co może wydarzyć się jutro. Ten sam odwieczny Ojciec, który troszczy się o ciebie dzisiaj, będzie opiekował się tobą jutro i każdego kolejnego dnia. Albo uchroni cię przed cierpieniem albo da ci niezawodną siłę do jego zniesienia.
Wycisz się i odsuń od siebie wszelkie niespokojne myśli i wyobrażenia.
Zawiesiliśmy ostatnio dwie ikony w domu. Pierwszą, ikonę Świętej Rodziny, kupiliśmy na trzecią rocznicę ślubu. Zawiesiliśmy ją w kuchni, bo tam spędzamy najwięcej czasu. Drugą dostałem kiedyś od znajomej. Do dzisiaj stała u nas w sypialni, ale chciałem, żeby wisiała w korytarzu. Chciałbym mieć jakiś obraz w każdym pokoju. Pomagają pamiętać o pomocy i opiece Boga i Maryi. Z tego samego powodu zacząłem ostatnio nosić Cudowny Medalik.
Młodsza robiła balangę do pierwszej w nocy, a ja kilka godzin spędziłem u Młodej w pokoju, bo często się budziła, ale generalnie dzisiejsza noc była najlepsza od porodu, przynajmniej pod kątem wysypiania się. Fajnie.
Poranki moje i Młodej wyglądają ostatnio tak, że ona budzi się wcześnie rano i mnie woła, wtedy idę do jej pokoju, po drodze zahaczając o toaletę na siczek i o kuchnię, żeby zabrać dla Młodej musik warzywny. Kiedy do niej wchodzę, to zazwyczaj jeszcze trochę krzyczy, ale daję jej mus, ona go wybimbuje w 5 sekund, jest szczęśliwa, po czym kładzie się przy mnie na materacyku, twarzą w twarz, i tak sobie jeszcze trochę śpimy. Też fajnie.
Dzisiaj Niedziela Palmowa. Msza tylko online, bo jeszcze nie chcemy na tak długo wychodzić z Młodszą, zwłaszcza w miejsca, gdzie jest tak dużo ludzi, zwłaszcza, że za tydzień są Święta, a później jej Chrzest.
Wieczór, choć też w dużej mierze online, był zaskakująco miły. Młoda pojechała gdzieś ze swoją ciocią, a J. i ja spędziliśmy popołudnie grając w Rummikub i Among Us na telefonach, z moimi rodzicami i bratem.
Poszliśmy spać późno, ale to też dlatego, że Młoda po powrocie była bardzo radosna i spędziłem z nią sporo czasu bawiąc się na przewijaku. Była to ta jedna z fajniejszych chwil bycia rodzicem.
Pewna pani na łamach Klubu Jagiellońskiego opublikowała odpowiedź na list pasterski bp Jędraszewskiego, który krytykował młodych ludzi za to, ze się rodzi mało dzieci, bo się młodzi teraz wolą skupiać na podróżach i karierze. Pani odpisała mu opowiadając o trudnościach, z którymi spotkają się młodzi rodzice, a z którymi kościół za bardzo nie pomaga. Pomijając kwestie finansowe i mieszkaniowe, to pokazała też, że fajnie się krytukuje, a przydałoby się zamiast tego konkretne działanie, na przykład zadbanie o toaletę przy kościele, albo o to, żeby był w niej przewijak. U nas nawet w Domu Ruchu nie ma 😛 Albo że w ramach wsparcia można by tworzyć przy parafiach kluby rodzica, w których byłoby miejsce i dla rodziców i dla dzieci, gdzie można by było razem posiedzieć. No, trochę jeszcze tego było. Podobny tekst wskazujący trudności współczesnych rodziców opublikował nieco wcześniej inny ziomek. Odpowiedziała im trzecim tekstem inna pani, która zwraca uwagę na to, ze tak, rodzicielstwo jest trudne, ale „to minie” i że nasze babki i prababki jakoś dawały radę nawet z większą ilością dzieci (nie zauważając jednocześnie, że od tamtych czasów wzrosły wymagania względem rodziców). Swój tekst, co mi się bardzo nie spodobało, kończy uwagą, że trzeba być odpowiedzialnym za swoje słowa, i ze jak się pisze takie teksty, zwłaszcza na łamach portalu czytanego przez młodych ludzi, to można ich zniechęcić do rodzicielstwa, a powinno się zachęcać i ukazywać piękno rodzicielstwa. Skojarzył mi się od razu ten mem:
Bo tak sobie myślę, że nie za bardzo podoba mi się podejście „mów albo to, co się zgadza z naszą kościelną propagandą albo zamilcz”. Co prawda babeczka wskazuje, że raczej opublikowanie takiej odpowiedzi na list duszpasterski na tym konkretnym portalu nic nie zmieni, bo biskup go nie czyta i że lepiej byłoby jakoś tak to załatwić z nim, ale kurczę, uważam, że w debacie publicznej ważne jest holistyczne podejście i możliwość przedstawienia różnych stanowisk i doświadczeń osobistych, a jeśli rodzicielstwo w jakiś sposób staje się ciężarem, zamiast być czymś dającym szczęście, to też trzeba ten problem naświetlić, żeby można było się nad nim pochylić i być może go rozwiązać.
Gdzieś w tych tekstach przewinęło się, że kiedyś „niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi” było błogosławieństwem, a teraz brzmi jak przekleństwo. I odbieram to nieco jako zarzut, że nie potrafimy być już wdzięczni, zwłaszcza że „kiedyś ludzie bardziej żyli w perspektywie daru”. Ale jeśli teraz tak nie jest, to pytanie czego to kwestia – czy to ludzie nagle zrobili się gorsi? Faktycznie, nie żyję w tej perspektywie daru, ale znowu pytanie – dlaczego? Czasami żałuję, że w naszych czasach taka perspektywa nie jest bardziej pospolita, że kiedy czytam na różnych portalach o praktykowaniu wdzięczności, to wydaje mi się to jakąś współczesną psychologiczną sztuczko-praktyką. Mam wrażenie, że zaniknęło to w naszym społeczeństwie i ciężko mieć pretensje do naszego pokolenia, że nie potrafimy teraz wziąć tego z powietrza. Pani od „ukazywania pozytywnego oblicza rodzicielstwa” pisze, że gdybyśmy zrezygnowali z różnych „konieczności”, to by się nam lepiej żyło, ze obecne spojrzenie to wina konsumpcjonizmu, że jest dużo rzeczy, które dziecko „powinno” mieć, chociaż wcale nie musi. Ale wydaje mi się, ze dużo cięższe od poczucia możliwości zapewnienia dziecku dostępu do różnych dóbr materialnych, jest poczucie możliwości zapewnienia dziecku dobrego wychowania i opieki emocjonalnej. Przynajmniej ja osobiście, zwłaszcza na początku mojego rodzicielstwa, miałem poczucie, ze totalnie nie mam wystarczająco dużo zasobów czasowych i emocjonalnych, żeby dobrze zajmować się Młodą. Bo mam pracę, bo muszę zajmować się domem i tego czasu dla dziecka zostaje jakoś tak mało. Teraz będzie jeszcze mniej, bo kiedy będzie dwójka, to będę raczej pracował w biurze, bo nie wyobrażam sobie pracy zdalnej przy dwójce małych dzieci. W każdym razie cały czas czułem presję, że „rodzina jest najważniejsza”, że „jak dziecko dorośnie to będzie za późno na rodzicielstwo”. Pozytywne z założenia hasła wlazły mi do mózgu i zaczęły wywoływać duże poczucie winy. „Jak masz teraz chwilę przerwy w pracy, to nie możesz pójść na chwilę do rodziny?”. „Czy na prawdę nie możesz zrobić chwili przerwy, żeby pomóc żonie, i dokończyć tego później?”. Łączenie pracy z domem okazało się drogą, na której próbuję robić wszystko na raz, co absolutnie mi nie wychodzi, i co zaprowadziło mnie poczuciem winy i bezradności na skraj depresji. Staram się to zmienić, ale początkowe założenia się okazały w dużej mierze błędne. I nie wydaje mi się, że można było mnie za to winić, bo na starcie nie miałem możliwości zmiany mojego myślenia bazując na doświadczeniu. Budowałem na tym, co miałem już włożone do głowy, nie tylko przez rodzinę, ale tez przez Kościół i przez różne hasła, w które wierzyłem. I teraz po czasie zaczynam dostrzegać, jak bardzo były one naiwne, a w dłuższej perspektywie szkodliwe.
Jedną z postaw, która bardzo mi szkodzi, a której też nauczyłem się z różnych okołokościelnych haseł, jest uległość. Jeden z takich sloganów to „racja czy relacja”. Oczywiście, że jako dobry, chrześcijański chłopiec zawsze starałem się wybierać relację, bo na tym polega miłość, bo relacje są dobre, a alternatywą jest egoizm i grzech. Odpuszczałem więc w wielu kwestiach, które mi się nie podobały, dla dobra relacji. Relacji z moimi rodzicami, z J. Wolałem, żeby była „relacja”, żeby było miło, niż żebyśmy się kłócili. I znowu, teraz widzę, jak bardzo to było niszczące, jak przez cały ten czas, przez niestawianie granic, rosła we mnie niechęć i złość. Odpuszczałem też niestety w kwestiach dla mnie ważnych, bo wiedziałem jak ważna jest „łagodność” i „cierpliwość” (w cudzysłowiu, bo były to pojęcia źle przeze mnie pojmowane). I znowu, to też był jeden z czynników depresjogennych, bo widziałem, że moje życie idzie w kierunku, który mi się raczej nie podoba, i że nie mogę mieć na to wpływu, bo muszę to zaakceptować, być za to wdzięcznym i „nieść swój krzyż”.
Triggerem do napisania tego wpisu była ta odpowiedź na odpowiedź na list biskupa, ale chciałem też generalnie napisać o tym, jak się pozmieniało moje myślenie o wierze, religii i Kościele, bo w tym momencie jestem bardzo kościołosceptyczny, w tym sensie, że wszystko co słyszę w Kościele przesiewam przez kilka sit i dokładnie, podejżliwie się temu przyglądam, żeby sprawdzić, czy jest to coś wartościowego, czy też jest to tylko słodkokatolickie hakuna matata dla pięknoduchów. Więc można powiedzieć, że przeżywam spory kryzys, który nie wiem kiedy się zakończy, ani jak – czy utrwaleniem w Kościele, czy też odcięciem się od niego. Dużo się mówi o tym, że nie warto odchodzić z Kościoła przez ludzi, bo ludzie są grzeszni, a Kościół jest święty, ale czuję się mocno zawiedziony też funkcją wychowawczą i nauczycielską Kościoła, z nauk której muszę się teraz leczyć. Nie chcę tutaj zrzucać na niego jednoznacznej winy, bo wiadomo, dużo rzeczy przyjąłem i zrozumiałem źle przez bagaż moich osobistych doświadczeń, ale jednak „niesmak pozostał”.
Niesamowite jest to, ile bzdur takich pokutuje w powszechnym katolickim myśleniu, tak jak to tłumaczenie, że „należy unikać wszystkiego, co zawiera choćby pozór zła”, a co owocuje w szurskim podejściu po tytułem doszukiwania się demonów w Hello Kity i My Little Pony. Po tym linkiem można np znaleźć artykuł o głównych prawdach wiary, których uczyłem się jako dziecko, które wydają się dość dogmatyczne, a w których stwierdzenie, że „Bóg za złe karze” jest błędne.
Albo już stricte oazowe, że razem z wejściem do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązujesz się do codziennej modlitwy, a nie tylko postu. Kiedyś rozmawiałem o tym z naszym łódzkim moderatorem, który z kolei rozmawiał z jakimś księdzem odpowiedzialnym za KWC, który też powiedził, że to bzdura. „Aaaale przecież trzeba się modlić żeby post miał sens”. No spoko, ale ja się do tego nie zobowiązywałem, dokładnie czytałem co tam jest, na tej podpisywanej przeze mnie karteczce.
To, dlaczego warto zostać w Kościele, to na pewno Sakramenty, ale znowu, pomimo tylu lat w oazie i próbie zagłębienia się w to, mam wrażenie, że moja wiara tutaj jest bardziej „wgrana” niż przyjęta, i teraz, kiedy zaczynam z nieufnością podchodzić do tego, co Kościół oferuje i zawiera, zaczynam tak samo analizować i brać pod osąd jego wyznanie wiary i Sakramenty, zastanawiając się, czy jest to coś, co jest dla mnie prawdziwe, i czy chcę to przyjąć. I znowu, może się to zakończyć albo przyjęciem tego, pogłębieniem i umocnieniem, albo odejściem od tego. W tej chwili postrzegam się nie jako ucznia Jezusa, ale kogoś, kto się mu przysłuchuje i zastanawia się, czy chciałby za nim i jego nauką podążyć. Muszę go poznać i zadecydować. Taki krok w tył.
Chciałbym pojechać na jakieś rekolekcje ewangelizacyjne, może uda się na takie wybrać z J. w tym roku, może na takie organizowane przez Domowy Kościół, w którym cały czas jestem, i z którego ma razie nie zamierzam wychodzić. Chociaż na ten moment takie światełko w tunelu i coś, co mnie przyciąga (pod względem duchowym), widzę bardziej w neokatechumenacie.
Na koniec tego roku postanowiłem napisać takie podsumowanie, zrobić taki checkpoint, żebym kiedyś mógł łatwiej prześledzić, co się u mnie kiedy działo. No i podziękować za dobro, które dostałem. Pisanie bloga pozwala mi spojrzeć na moje życie w pewien sposób z trzeciej osoby, trochę jak na bohatera powieści. Uwalnia od niektórych uczuć, pozwala zobaczyć więcej. Ciekaw jestem, co będzie dalej.
Młoda dzisiaj nie spała najlepiej, od północy spała z nami, a w zasadzie najpierw przez godzinę próbowała zasnąć, więc wierciła się, wstawała i szarpała nas za włosy. Dodatkowo sami też nie położyliśmy się najwcześniej, bo rozmawialiśmy, więc jesteśmy dzisiaj oboje raczej niewyspani. Czuję się mocno zmęczony. Próbowałem się zdrzemnąć razem z Idą, ale za bardzo nie mogłem zasnąć. Wypiłem też pół kubka kawy i wydaje mi się, że to też przekłada się na zmęczenie. Wydaje mi się, że bez kawy funkcjonuję lepiej. Mimo to, udało mi się dzisiaj dość dużo zrobić. Trochę Posprzątałem dom, wymyłem toaletę, szczotkę toaletową i ten kubełek na nią (błeh…). Jestem z tego całkiem dumny. Mam jednak wrażenie, że im więcej rzeczy robię, tym bardziej robię się oschły dla moich bliskich, nie wiem z czego to wynika. Może zmęczenie, może to, że teraz jem trochę inaczej (kilka dni temu wróciłem do postu przerywanego, bo nie pasowało mi to, że w zasadzie poza godzinami snu co chwila coś jem), może chodzi o coś innego, chociaż w tym momencie nie wiem o co. Tak czy inaczej, przyjąłem to za fakt, i starałem się brać na tę moją oschłość i drażliwość poprawkę w ciągu dnia. Starałem się uśmiechać do dziewczyn i mówić, że je kocham, kiedy tylko nabierałem na tyle energii, żeby było to szczere. Chyba nie wyszło najgorzej, ale muszę jeszcze o to zapytać J. Staram się uczyć jak funkcjonować będąc zmęczonym, bo obawiam się, że z dwójką dzieciaków będziemy mieli mniej odpoczynku. Staram się do tego przygotować. Zmieniać myślenie, nastawienie i oczekiwania. W każdym razie jest dobrze i będzie dobrze, a przynajmniej w to wierzę.
Wczoraj wieczorem byliśmy na Mszy w intencji zdrowia dzieci naszych znajomych. Było to dla mnie bardzo inspirujące doświadczenie, bo na tej Mszy zebrał się cały nasz krąg Domowego Kościoła, pomimo tego, że dowiedzieliśmy się o niej dość późno. My z J. też od razu zdecydowaliśmy się pojawić, pomimo tego, że Msza była o 18:30, więc zaraz po niej normalnie kładziemy Młodą, no i zazwyczaj udawało nam się znaleźć jakieś wymówki. Tym razem faktycznie się nam udało, co było dla mnie świadectwem jedności naszej wspólnoty, która razem się modli i wspiera, kiedy coś się dzieje.
Dzisiejszy wieczór spędziliśmy za to u naszych innych przyjaciół. Ona jest doulą, jest też w ciąży, więc rozmowa szybko zeszła na tematy okołoporodowe i dziecięce. Dało mi to dużo myśli i pomysłów, na przykład czy chcielibyśmy mieć własną położną podczas porodu. Coraz więcej też zastanawiam się nad tym, jak będzie wyglądało nasze życie z dwójką dzieci. J. będzie pewnie potrzebowała więcej pomocy, więc zapewne będę musiał więcej siedzieć na home office. Już teraz zaczynam się martwić jak to udźwignę psychicznie, z dwójką krzyczących dzieci za ścianą. Mam nadzieję, że uda się nam znaleźć jakąś opiekunkę, która będzie mogła trochę pomóc J., bo na ten moment nie wyobrażam sobie jak by to miało działać. Podczas pracy nie pomogę jej tak czy siak, a po pracy mogę być już dodatkowo wykończony zamartwianiem się tym, że nie jestem w stanie im pomóc, i że nie jestem w stanie skupić się na pracy. Trzeba będzie pomyśleć nad czymś innym. I może się pomodlić. Może przyda mi się mniej martwiące się podejście.
Rozmawialiśmy też o innych tematach, czasami ciężkich. Im bardziej się martwię, tym bardziej świat wydaje mi się pełen zagrożeń i cierpienia, i tym bardziej zaczynam się zamartwiać i myśleć o tym, czy sprowadzając dzieci na ten świat, nie robię im krzywdy. Wydaje mi się to w jakiś sposób chore. Ludzie rodzą się i umierają od tysięcy lat. Być może w naszym społeczeństwie, które zwraca uwagę na coraz to subtelniejsze emocje, stajemy się coraz mniej odporni na te bardzo silne. W chrześcijaństwie mówi się o miłości, która usuwa lęk. I w ogóle o tym, żeby się nie lękać. Może muszę bardziej tutaj zgłębić temat? Ale jak to faktycznie wcielić w życie? Jak zamienić teorię na praktykę? Czy mogę się jakoś przygotować na to, co ma być? Chociażby właśnie przez zmianę nastawienia? Czy to kwestia modlitwy? Jak tak, to jakiej?